Wait a minute girl, can you show me to the party?
Ceremonia była
wzruszająca, jednak nie aż tak, jak powinna być, bo mój cudowny mąż parsknął
śmiechem w środku wypowiadania przysięgi małżeńskiej. Jakkolwiek dziwnie brzmi słowo
mąż w odniesieniu do dużego dziecka jakim jest Łukasz, właśnie tak to wygląda. Jesteśmy
małżeństwem i równocześnie najszczęśliwszymi ludźmi na świecie.
Nie mogłam
pohamować chichotu, kiedy zaczął śmiać mi się prosto w oczy; jego śmiech
zadziałał jak pierwsza kostka domina i pociągnął za sobą lawinę. Ja zaraziłam
się pierwsza, potem urzędnik początkowo patrzący na nas nieco dziwnie, a po
kilku chwilach śmiała się już cała sala gości zgromadzonych w Urzędzie Cywilnym.
Kiedy wszyscy, na czele z nami się w końcu uspokoili, dokończyliśmy deklinację
obietnicy małżeńskiej.
Nie
zaplanowaliśmy wesela, mnie nie zależało na białej sukni, zresztą biorąc pod
uwagę sytuację Łukasza, nie byłoby takiej możliwości. Po ceremonii podziękowaliśmy
gościom za przybycie, wysłuchaliśmy mnóstwa życzeń od ludzi, których znaliśmy
mniej, lub bardziej, polało się trochę łez, moja mama nie wytrzymała napięcia i
rozbeczała się jak bóbr. Była taka ze mnie dumna i wzruszona, że ja zaczęłam
płakać razem z nią.
A potem, kiedy
było już po wszystkim i wsiedliśmy w wynajęty na tę okazję samochód, Łukasz
zaczął szeptać mi do ucha, że już dłużej nie wytrzyma. Dotarliśmy do mojego
mieszkania, powstrzymując się ostatkiem sił, żeby nie zrobić tego w samochodzie
i mój świeżo poślubiony mąż zaczął zdzierać ze mnie sukienkę w kolorze czerwonym,
nieco zbyt krótką jak na ceremonię zaślubin. Kto by się tym przejmował?
Konsumpcja
małżeństwa odbyła się na kanapie, która stała praktycznie w przejściu i była
pierwszym napotkanym po drodze meblem, który nadawałby się do tego celu.
Podczas gdy
nasze ciała tworzyły jedność, szeptałam mu do ucha, że go kocham, że jest mój i
nigdzie go nie puszczę. Milczał, skupiony na tym, czego pragnął już od kilku
godzin i dopiero po tym, jak osiągnęliśmy spełnienie, spojrzał mi głęboko w
oczy i odpowiedział z pełną premedytacją: „ja ciebie też kocham i należysz
tylko do mnie.” Przyznaję, zrobiło mi się mokro z powodu władczego tonu i tego
elektryzującego wzroku wbitego w moje oczy.
Nasz „wieczór
poślubny” spędziliśmy we dwoje, robiąc to, co lubimy najbardziej, czyli
imprezując w klubie, pijąc na umór i tańcząc na parkiecie pełnym wijących się
ciał, do upadłego. Następnie wróciliśmy do jego domu po to, by skonsumować
nasze małżeństwo po raz kolejny. I jeszcze raz. I tak do rana.
Staraliśmy się
chyba dostatecznie dobrze, bo dziewięć miesięcy później na świat przyszedł
Wiktor, który z miejsca podbił serce swojego taty, nie mówiąc już o moim.
Jestem pewna,
że moje szczęście jest realne i kiedy teraz patrzę na to, jak wyglądało moje
życie zanim poznałam Łukasza, dochodzę do wniosku, że on i mój syn to najlepsze,
co mogło mnie spotkać.
Dedykuję wszystkim tym, którzy czekali.
Ta historia znaczy dla mnie sporo, bo pisałam ją podczas strasznie ciężkich dla
mnie chwil, kiedy byłam sama jak palec, za granicą, w kraju, który kocham, a
który nauczył mnie pokory i dał się pokochać jeszcze bardziej. Pisałam ją leżąc
na podłodze, siedząc w autobusie, który wiózł mnie przez malownicze angielskie
miasteczka, a także płacząc jak głupia, bo znowu coś mi nie wyszło..
Dlatego jest mi tym bardziej źle, że
kończę ją dopiero teraz. Ale nie mogłabym zostawić jej bez zakończenia.
Dziękuję Wam za wszystko i do
zobaczenia na innych blogach.